Z dogami to było tak. Czy to z powodu kryzysu wieku średniego, czy nasilającego się syndromu pustego gniazda  nagle (w roku 2012) moja żona oświadczyła, że zawsze marzyła o dogu. Zaczęła więc śledzić strony hodowców i fundacji zajmujących się adopcją psów. Przeważyła koncepcja adopcji – bo czasu na wychowywanie małego doga za bardzo nie było. Ostatecznie związała się z Fundacją „Ratujemy dogi” i po kontrolnej wizycie jej przedstawiciela zostaliśmy uznani za dobrze rokujących rodziców adopcyjnych. Zaproponowano żonie czteroletnią sukę z dobrej hodowli o powalającym rodowodzie, która aktualnie przebywała w schronisku pod Krakowem. Że akurat wybieraliśmy się na majowy weekend na wschód Polski postanowiliśmy ją zobaczyć. Nad bramą schroniska najpierw ujrzeliśmy fruwające w podskokach uszy, a potem wyleciał na nas wielki, zapluty, potężny i nieufny żółty pies. Myślałem, że żonie po tym przejdzie, ale nasz wyjazd zdominowała jednak tematyka doża, więc ostatecznie postanowiliśmy wrócić dzień wcześniej i po drodze zabrać Genowefę. Czekano na nas z wielką niecierpliwością i niepewnością, bo przez te trzy dni pies się rozchorował. Okulał i miał obrzęknięty staw, wiec właściciele schroniska obawiali się, że go nie weźmiemy. Decyzja jednak była już podjęta – podpisaliśmy umowę adopcyjną,  według której właścicielem psa pozostawała Fundacja, a my zyskiwaliśmy miano opiekunów, zawieziono nas do krakowskiego weterynarza i po zapakowaniu Gieni do samochodu ruszyliśmy do domu. Chorowała przez dwa tygodnie, a gdy doszła do siebie-zaczęły się prawdziwe problemy. Z pierwszego spaceru po wyzdrowieniu żona przyjechała…na brzuchu, w podartej kurtce i z przerażeniem w oczach. Pies nagle rzucił się na innego psa, przewrócił ją, przeciągnął przez ulicę i zaatakował spacerujących. I tak zaczęły się nasze kłopoty. Wynajęty treser niewiele poradził: Genowefa komendy znała- problemem był jej strach: bała się niemal wszystkiego, a jej jedyną reakcją był atak.

W domu była kochanym psem, ale świat otaczający ją przerażał. W efekcie tylko ja mogłem z nią wychodzić na spacery, bo byłem od niej cięższy i miałem wystarczająco dużo siły, żeby ją powstrzymać przed atakiem. Skonstruowałem specjalną uprząż na stalowych linkach mocowaną do wojskowego pasa, do której przypinałem Genowefę, żeby mieć w razie czego wolne ręce i w porę móc złapać się latarni albo płotu. Ale i te zabezpieczenia czasem zawodziły: żadna obroża nie wytrzymywała dłużej, niż kilka spacerów… W końcu trafiliśmy na fundację „Dwa plus cztery”, która zajmuje się przygotowaniem psów do adopcji. I wtedy poznaliśmy prawdziwą historię Gieni, bo okazało się, że współzałożyciel fundacji zajmował się Gienią od szczeniaka.  Dowiedzieliśmy się, że byliśmy jej czwartym domem: wcześniej nikt z nią nie wytrzymał dłużej, niż rok, a jej historia nadaje się na osobną opowieść. W efekcie codziennej pracy i wsparcia p. Ireneusza Cierniejewskiego z Fundacji zaczęliśmy nad Gienią panować, choć kosztowało to wiele pracy, wiele awantur po atakach na ludzi i psy, i zmusiło nas  to do zmiany wielu nawyków.  Zaczęliśmy z nią także podróżować – choć najbezpieczniej było chodzić  poza szlakami, z dala od ludzi i zwierząt; a nawet zaczęliśmy ją zabierać na … spływy kajakowe. Wprawdzie do kajaka się nie zmieściła (relacja:  https://www.facebook.com/paulina.wroblewska.100/media_set?set=a.401798786553671.93268.100001706582821&type=3&hc_location=ufi )  i jeden spływ przeszliśmy razem na piechotę, ale za to za drugim razem wypożyczyliśmy canoe i wtedy przepłynęła z nami już całą 120 km. trasę.

 

 

Niestety do końca nie miała szczęścia w psim życiu: zabił ją nowotwór kości.

Odeszła w lipcu 2014 roku. Pozostały puste miski, legowiska, smycze i obroże.

Żona nadal utrzymywała kontakty z Fundacją „Ratujemy dogi” i w październikowy wieczór zadzwoniono do niej z prośbą o przechowanie psa, którego właśnie odebrano właścicielce pod Wrocławiem i wolontariusze Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i FRD nie mają z nim co zrobić, zbliża się noc, a pies jest zagłodzony, nie staje na tylną łapę i ma odleżyny, więc nie bardzo nadaje się do schroniska. I tak trafił do nas doży siedmiolatek – Rafi zwany Rafałem. Początkowo była mowa jedynie o domu tymczasowym, bo bał się schodów i miał niesprawną łapę po złamaniu przebytym w dzieciństwie, ale jak to z rozwiązaniami tymczasowymi bywa – pozostają zazwyczaj na zawsze. W przeciwieństwie do Gieni Rafi okazał się idealnym psem. Ułożony, opanowany, karny, mądry i zsocjalizowany idealnie. Po zastosowaniu odpowiednich dywaników „naschodowych” szybko nauczył się po nich chodzić, zaaklimatyzował się (czytaj: opanował wszystkie łóżka) błyskawicznie a decyzję o zaadoptowaniu go przyspieszyła gwałtownie oferta jednego z zainteresowanych adopcją: do budy by go wziął….

Teraz miałem trochę spokoju, bo i żona mogła z nim sama spacerować, sąsiedzi szybko się do niego przyzwyczaili i nie uciekali na nasz widok. Rafał miał na swoim koncie poważne sukcesy wystawiennicze: na I Europejskiej Wystawie Adopcyjnych Dogów i Psów w Typie Doga ( https://www.facebook.com/events/800451359989883/ ) zdobył aż trzy tytuły: Wicemistera FB (choć właściwie wygrał, tyle, że po wyznaczonym czasie głosowania) , Najskromniejszego i Najstarszego Doga Wystawy i otrzymał złoty medal. Na II Wystawie został już pełnoprawnym Misterem.

Był wiernym i codziennym towarzyszem w naszym życiu i pełnoprawnym członkiem rodziny. Niestety odszedł od nas na początku 2017 roku po dwutygodniowej, przegranej walce o jego życie z pokleszczową neuroinfekcją.

Dogi to wyjątkowa rasa pod wieloma względami: ich wielkość i charakter powodują, że nie da się ich nie zauważyć, albo zlekceważyć, jak to bywa przy innych psach. Dog potrafi swoim łagodnym uporem wywalczyć należne mu miejsce w rodzinie; w zamian za to odpłaca bezgraniczną miłością i przywiązaniem. Utrzymanie doga paradoksalnie nie jest specjalnie kłopotliwe: je głównie suchą karmę i to w zadziwiająco małych ilościach, sierść nie wymaga specjalnej pielęgnacji a spacery są samą przyjemnością, jeśli ktoś lubi dużo chodzić: tempo i długość kroku odpowiada temu ludzkiemu. Dog jest też psem dużo mniej absorbującym właściciela, niż inne rasy: jak się nic od niego nie chce, to … sobie spokojnie leży. Problem zaczyna się natomiast u weterynarza i w sklepie zoologicznym: finansowy. Niestety w tych miejscach złotówki przelicza się na masę ciała… Jeśli do tego doda się konieczność zakupu odpowiedniego samochodu i sprzętu (smycze, legowiska itp.), to miesięczne utrzymanie doga osiąga wielkość mniej więcej raty przyzwoitego kredytu hipotecznego… Do tego dochodzą inne uciążliwości: jeśli masz doga – na osiedlu znają cię wszyscy, ale ty – nikogo. To duże psy i budzą respekt u ludzi a przerażenie i ujadającą rozpacz u innych psów. Dodatkowo dogi strasznie plują. To molosy, więc w siedmiostopniowej skali plucia plują na 6, a gorsze są tylko bernardyny. Stąd nieodłącznym elementem wyposażenia, po którym rozpoznaje się właściciela doga jest tzw. glut-szmatka. Albowiem kto ma pszczoły, ten ma miód, kto ma doga, ten ma…glut. Co jakiś czas dog lubi potrzepać głową, więc nie ma takich miejsc, do których glut by nie dotarł…  Ale miłość jest przecież ślepa….

To tyle, bo książkę trzeba by napisać…